To przyzwyczajenie. Moja głowa, moje serce są wolne od Ciebie, ale wracam tam usilnie z prostej przyczyny - rutyna. Jesteś moją bolącą rutyną, moją popękaną wrażliwością, malutką rysą, której próbuję pomóc się zagoić, do tej pory bezskutecznie. Do tej pory. Szczęście jest takie łatwe. Nie muszę mieć bogactw świata, by dojrzeć do tego stwierdzenia. Jesteś zagubiony w swoim żałosnym smutku, bo na Twojej drodze nie pojawili się odpowiedni ludzie. Moja miłość umarła, nim całkowicie zdążyła rozkwitnąć, bo ani Ty ani ja nie byliśmy na nią gotowi. Masz swoje racje, ja mam swoje, nie potrafiliśmy ich pogodzić. Byliśmy jedynie dziećmi, których jedynym pragnieniem była szalona, filmowa miłość. Dostaliśmy ją, cena nie grała roli, do momentu kiedy wszystko szlag trafił i zostaliśmy tak bardzo, tak niemożliwie sami ze sobą i z bólem, który nazywaliśmy swoimi imionami. Jesteś moją wiarą, jesteś moim wszystkim i wiesz? Mimo obietnic, w których składaniu jesteś mistrzem nigdy Ci nie uwierzę. Możesz tu być, mogę Cię poczuć, możesz tu wracać, kiedy tylko zechcesz, bo ja również potrzebuję Cię, jak nigdy nikogo, ale przyszłość nie ma dla nas miejsca. Nie na dłużej, niż moment, kiedy trzymasz moją rękę, kiedy rozpędzony samochód prowadzi nas donikąd, nie na dłużej niż skończy się nam alkohol i papierosy.
Dlatego milczę, gdy słyszę z twoich ust pytanie, czy wrócimy. Nie możemy. Tego nie wybaczy nam żadne niebo.