Czekałam na ten dzień, poświęcając Woodstock, który planowaliśmy od dawna. Nienawidzę, gdy rzeczy na których mi zależy, mijają mi koło nosa, a jedyne co mogę zrobić to tupnąć nogą ze skwaszoną miną. Nie, to nie kwestia tego pieprzonego festiwalu. Przygotowywałam się, nie narzekałam, znosiłam to z taką pokorą, o którą nawet bym się nie podejrzewała. Wszystko po to, by ostatecznie się rozczarować i usłyszeć, że potrzeba więcej czasu. Co to znaczy więcej czasu? Nie chcę dłużej czekać, nie wiem, czy sobie z tym poradzę. Nie potrafię nawet o tym mówić, znowu okazuje się, jak to bardzo emocjonalnie podchodzę do wielu spraw. Źle, źle, źle, dawno nie byłam tak rozbita, próbuję jakoś wstać, zebrać się w całość, wmówić sobie, że to tylko próba, ale czuję się tak cholernie słabo, że wszystkie słowa bledną zanim jeszcze wyjdą z moich ust.
Dobrze, że mam Was - pukających mi w okno w nocy, wyciągających na spacer, dzwoniących co chwila.
A resztę całkiem niepotrzebnych mi w życiu ludzi próbuję eliminować, nie chcę tracić czasu, zwłaszcza teraz, gdy zostało go tak niewiele.
Obrażajcie się, fochajcie, it's on top. Anyway, i don't mind.
Jestem dzisiaj chaosem, podobnie jak ten wpis. Who cares.
Muszę wrócić do wierszy, długa noc przede mną, długopis, kartka - zbawienie.
Tak na marginesie wypadałoby wreszcie podziękować Wam za te wszystkie miłe wiadomości, zatem DZIĘKUJĘ.